To nie jest tak, że się obudziliśmy rano, a tu Góry Sowie. O nie. Sokołowsko, za którym poprzedniego dnia robiliśmy swój namiot jest otoczone rogalem Gór Kamiennych. Przed nami na sam początek piął się Bukowiec (886 m n.p.m.), jeden ze szczytów w Górach Suchych. A że wierzchołki tych właśnie gór stożkowe, ze skał wulkanicznych, to mieliśmy pod co podchodzić. Takie ukształtowanie powierzchni od razu przywołuje do mnie wspomnienia z Koziego Żebra w Beskidzie Niskim, na który obiecałam sobie już nigdy więcej nie wchodzić. Widać góra ta, rzuciła za na mnie klątwę: może i na Kozie więcej nie wejdę, ale za to inne góreczki będą mi je zastępowały. Ale dość marudzenia, chodźmy! Wspinając się na szczyt widać trochę jak góra jest zjadana z drugiej strony przez kamieniołom melafiru (skały te stosuje się przy budowie dróg i kolei). Nadgryzana. Jak znikający księżyc. Ciekawe jak to się skończy? Zniknie? A może się zawali?
Powoli docieramy na śniadanie do schroniska Andrzejówka na Przełęczy Trzech Dolin. Po szybkiej jajecznicy zrzucamy w kącie plecaki i idziemy zdobyć Waligórę (936 m n.p.m.). Kolejny szczyt do Korony Gór Polski, który Główny Szlak Sudecki omija. Zdawało nam się, że na mapie, to taki skok w bok. Znaki na szlaku też wyglądały niewinnie – 15 minut. Co to jest 15 minut. Uff. To był naprawdę konkretny kwadrans. Prosto w górę, po osypujących się kamyczkach. Po wydreptanych przez dziesiątki stóp korzeniach drzew kurczowo trzymających się zbocza. Trwało to rzeczywiście krótko, ale dało w kość. Szczególnie po Piotrowej jajecznicy… Ze szczytu nie ma żadnych rozległych widoków. Dlatego też nie zatrzymujemy się tu specjalnie długo. Po szybkich zdjęciach i keszu schodzimy w dół tą samą trasą. Po drodze pocieszamy wspinających się, że już niedaleko. Jakby w górach każde “niedaleko” miało taką samą wartość…
Tym razem rozsiadamy się w schronisku przy naleśnikach i świetnych napojach (klonowy, borówkowy). Trochę jak kompot. Trochę jak podgrzewana podróba soku z kartonu. Wszystkiemu akompaniuje szemrzący strumień dziecięcych głosów. Chociaż to może był bardziej huk wodospadu? Połowa jakiejś szkoły została tu przyprowadzona. A że dzieci mają niespożyte pokłady energii, to pomimo, że przyszły tu na piechotę (a większość z nich raczej na co dzień nie uprawia zbyt dalekich marszów, przeważająca ich część była otyła), to biegali, bawiąc się w “zarazę”. A na przełęczy tak ładnie. I sporo małych wyciągów. Pewnie zimą jest to jeden z tych narciarskich polskich rajów.
Przez Skalne Bramy podchodzimy w okolice najwyżej położonego zamku (obecnie ruin) w Polsce – Rogowiec. Niewiele z niego zostało, ale widoki na Obniżenie Noworudzkie przepiękne.
Z Jedliny Zdrój w Góry Sowie
Główny Szlak Sudecki prowadzi nas obrzeżem Jedliny Zdroju, przy dość opuszczonej stacji kolejowej. Czynny jest jedynie najbardziej skrajny peron. Przez rozbite szyby przejść pod peronami sączy się brudne światło. W wielkim budynku ktoś chyba przebywa, ale to już raczej ostatni mieszkaniec. Poniżej las. Przekraczamy rzekę Bystrzycę i wkraczamy w Góry Sowie. Owiane wojenną tajemnicą. Bo kiedy w 1943 roku nasilił się naloty aliantów na niemieckie miasta ważne dla nazistów w kwestii zbrojeń, zaczęli oni drążyć. A dokładnie drążyć w skale kompleks Riese (czyli Olbrzym). Wiadomo o 6 takich kompleksach (9 km korytarzy i komór), z których trzy (Walim, Osówka, Włodarz) można zwiedzać. Bardziej niż rozmiar turystów przyciąga tu tajemnica. Bo zamiast dokumentów i źródeł historycznych pozostały same domysły, z których zrodziły się opowieści. A to o tym, że naziści planowali tu wyprodukowanie superżołnierzy. Albo o tym, że w betonowych halach mieściła się główna kwatera Hitlera na wypadek wojny atomowej. Zapewne nie zdziwicie się, jeśli Wam powiem, że nie leżą one na Głównym Szlaku Sudeckim… My przez Masyw Włodarza docieramy na Przełęcz Sokoła. W dole doliny wzdłuż której rozsiadły się liczne agroturystyki słychać festyniarską muzykę na żywo z piosenkami na życzenie. Sobota. Zabawa trwa! Dla nas się zacznie dopiero jak jeszcze kawałek podejdziemy do schroniska “Orzeł”. Otwarte w 1931 roku nosiło imię Bismarcka (o jego śladach tutaj już za chwilę). W samym budynku impreza integracyjna jakiej firmy. Na polu namiotowym tłoczno od samochodów- na Wielkiej Sowie wieża obchodzi jakąś prawie okrągłą rocznicę (w 2006 roku obchodziła 100-lecie) z fajerwerkami. Wielu tam poszło, jak widać. My jesteśmy bardziej przyziemni: ciepły prysznic, pranie i grzane wino. Ktoś pali ognisko. Widok na dolinę. Taki romantic 😉
Wielka Sowa, Park Krajobrazowy Gór Sowich i muflony
Park Krajobrazowy Gór Sowich w 1991 roku objął najbardziej zalesioną część tych gór z Sowią i Masyw Włodarza. Jeśli będziecie mieć szczęście możecie spotkać tutaj muflona. Wiem, że raczej byście się ich spodziewali na Sardynii i w Korsyce. Ale na tych terenach nie brakowało ludzi z fantazją. W 1902 roku hrabia von Seidlitz-Sandretzky sprowadził kilka muflonów ze Słowacji do swojego zwierzyńca w okolice Bielawy. Zwierzaki dały sobie nieźle radę w środowisku i się rozmnażały. Dziś w Górach Sowich żyje ich ponad 600 sztuk. Wróćmy jednak do naszego wolnego wędrowania. Wyspani, szczęśliwi chcieliśmy ruszyć w drogę z samego rana. Niestety poprzedniego dnia wieczorem nie udało nam się zapłacić za pole namiotowe, bo właścicieli nie było, a pani z obsługi była tylko panią w zastępstwie. Rano podjęłam więc kolejną próbę. Od drzwi do drzwi. W końcu zlitowała się jakaś pani kucharka nade mną, wyjęła jakąś kuchenną puszkę i wspólnymi siłami wymyśliłyśmy ile powinnam zapłacić. Ruszyliśmy szybkim tempem. Fajna pogoda, wypoczęci. Czego chcieć więcej. Po jakiejś pół godzinie żwawego kroku przypomniałam sobie, że zostawiliśmy nasze świeżo wyprane rzeczy rozwieszone na linkach wyciągu narciarskiego pod schroniskiem. Cóż, trzeba było wrócić równie żwawym krokiem z powrotem. Zabieramy ostatnio tak mało rzeczy ze sobą, że każda stracona rzecz czyni nas gołymi 😉 Całe szczęście podejście najwyższe wzniesienie Gór Sowich nie jest jakoś specjalnie męczące. Po drodze mija się jeszcze drugie schronisko “Sowa”. Zamknięte. Na pieczątki nie ma szans. Ale na szczycie były. Na Wielkiej Sowie (1015 m n.p.m.) stoi wysoka wieża. To jedna z tzw. wież Bismarcka. W latach 1969-1934 powstało sporo takich budowli, w kształcie wieży lub kolumny sławiących imię tegoż kanclerza. Pierwsza z nich postała na Dolnym Śląsku w okolicach Janówka. Postanowiono wówczas również, że kilka razy w roku na wieżach będzie palony ogień. Na Wielkiej Sowie pierwsza wieża z XIX wieku, drewniana, została rozebrana przez zły stan techniczny w 1904. Szybko dość zaczęto budować nową, która przetrwała do dziś (niedawno zakończono jej kolejny remont). Kamienna, biała, ze spiralnymi schodami pozwala wznieść się ponad czubki drzew i obejrzeć dalekie okolice. Szczyt generalnie jest bardzo przyjazny wędrującym. Oprócz sklepiku, ławek i wiat wokół, jest tu i miejsce na ognisko, i w niektóre dni przyjeżdża tu kuchnia polowa z jedzeniem. Schodząc z niego dalej w Góry Sowie minęliśmy tej niedzieli tłumy ludzi niosących lub ciągnących za sobą gałęzie. Dużo konarów. Było wczesne przedpołudnie i żar lał się z nieba. Oni szli na szczyt na pieczenie kiełbasek przy ognisku. Na Kozim Siodle (887 m n.p.m.) spotkaliśmy sporo rowerzystów i kolejnych piechurów. Pogoda była przepiękna, nic więc dziwnego. Ciekawe, czego do tej pory w pozostałych polskich górach na taką skalę nie widzieliśmy, jest to sudeckie palenie ognisk, czy też grillowanie na szlaku. Mijaliśmy tu całe rodziny wędrujące z prowiantem na przełęcze czy szczyty. A potem rozpalające ogień, niezależnie od pogody. Super sprawa! Przy Zygmuntówce (schronisko PTTK z 1938 roku, imię zawdzięcza działaczowi turystyki Zygmuntowi Scheffnerowi) też tłoczno i wewnątrz i na zewnątrz. Sporo tu też samochodów, bo na Przełęcz Jugowską (800 m n.p.m.) prowadzi droga. (przy niej buduje się coś nowego, co na pewno przyczyni się jeszcze bardziej do rozwoju tego skrawka gór).
Twierdza w Srebrnej Górze
Od schroniska Główny Szlak Sudecki robi jakby pętelkę (zakręcamy z powrotem do drogi, a z tej dopiero odbijamy w górę trawersując Rymarz i wspinając się na Kalenicę (964 m n.p.m.), na której stoi wieża widokowa, tym razem metalowa. Przy dobrej pogodzie z jej szczytu widać podobno Wrocław i wieżowiec Sky Tower. Tu też ktoś pali ognisko i nawet się nas pytając, czy nam je zostawić ;). Dziękujemy jednak pięknie. Ani my kiełbasiani, ani przy tej pogodzie nie mamy potrzeby się podgrzewać. Góry Sowie są naprawdę idealne na weekendową wędrówkę. Po kolei pokonujemy szczyty, szerokie i dość łagodne. Przecinamy kolejną asfaltową drogę z miejscami parkingowymi na Przełęczy Woliborskiej (711 m n.p.m.) i podchodzimy na Szeroką (826 m n.p.m.), Malinową (839 m n.p.m.), gołębią (810 m n.p.m.), jak jakąś szczytową autostradą, aż Główny Sudecki skręca w lewo w kierunku murów Twierdzy w Srebrnej Górze. Obchodzimy wzdłuż fosy tę gigantyczną fortecę, aż pod samą jej bramę. Jest już dość późne popołudnie i niestety jest zamknięta na cztery spusty. Twierdza srebrnogórska powstała w latach 1765-1777 za króla pruskiego Fryderyka II i jest to największa górska twierdza w Europie. Będziemy musieli wrócić w Góry Sowie, chociażby po to by ją zwiedzić. Stąd schodzimy asfaltowymi serpentynami w gór do fałszywej Srebrnej Przełęczy, zwanej Małą Srebrną Przełęczą (fałszywej, bo to nie przełęcz). I zakręcamy asfaltem w kierunku prawdziwej Srebrnej Przełęczy kilometr dalej. Po drodze mijamy sporo domów rozłożonych wzdłuż drogi. W jednym z nich (z usługami strzyżenia psów) prosimy o dolanie wody do butelki. Przemiła pani przynosi nas super nową sklepową wodę i jeszcze pyta, czy nie trzeba nam czegoś więcej. Szlak mija całą miejscowość z boku, być może pani pomyślała, że nie mieliśmy gdzie uzupełnić zapasów. Tych nam jednak nie brakowało, powędrowaliśmy dalej przez most wiszący, powoli opuszczając Góry Sowie.
Brak komentarzy