Pierwsze zdania w przewodniku o kolejnym dniu na szlaku głosiły, że będzie to najcięższy, najżmudniejszy dzień na całej naszej trasie. Ale również najpiękniejszy. I że momentami będziemy szli wolniej niż 1 km/h. I że wielu wędrowców utyka z powodu ciemności na ostatnich 500 metrach w Nahal Afran. I że musimy ciągle sprawdzać swój czas i postęp w pokonywaniu kilometrów, których na ten dzień przewidziano 18. No dobrze, trochę nas nastraszyli (stąd m.in. “dzień wolny” czyli 6 km które przeszliśmy poprzedniego dnia ), więc wstaliśmy jeszcze przed świtem, o 5-tej i ruszyliśmy wraz pierwszymi promykami słońca. A tych było jak na lekarstwo. Zimno było i nie chciało nam się naprawdę opuszczać ciepłych śpiworków. Ale w głowie brzmiały te zdania z przewodnika więc się zebraliśmy. Oczywiście do samego podnóża gór nie udało nam się odnaleźć znaków szlaku, dopiero za torami, gdy słońce trochę przyświeciło, coś błysnęło na kamieniu i okazało się to być naszym zagubionym drogowskazem. Najpierw musieliśmy odzyskać to co wczoraj straciliśmy schodząc pod fabrykę, więc zaczęliśmy od żmudnej wspinaczki na Karbolet. Na grzebień koguci. Na brzeg krateru: Maktesh Gadol (The Large Crater, Wielki Krater, Makhtesh Hatira) długiego na 15 km i szerokiego na 6 km.
Karbolet to hebrajskie słowo znaczące “grzebień koguta”, w rzeczywistości góry te są zapadniętym południowym brzegiem krateru (jakby upadł na plecy)
I tak sobie szliśmy, po brzegu, raz bliżej raz dalej od krawędzi i przepaści, w górę i dół, cały czas pod kątem i po dość niewygodnych kamieniach i skałach, raz większych raz drobniejszych, ale dość męczących dla stóp. Po kilku kilometrach miałam ochotę uciąć sobie jedną nogę, by dopasować się do powierzchni ;). Widoki piękne, nasze tempo dość szybkie. Zadowoleni z siebie byliśmy niesamowicie, że tak świetnie maszerujemy. W końcu doszliśmy do połączenia naszego szlaku z niebieskim, do miejsca w którym bezwzględnie mieliśmy sprawdzić nasze tempo. Nie było źle, przejście połowy trasy zajęło nam 4 godziny. Autor przewodnika twierdził, że druga część trasy zajmie nam tyle samo czasu, co oznaczało, że spokojnie zdążymy przed zachodem słońca. Bez żadnych wahań możemy kontynuować. Poszliśmy. Znów góra – dół, dość stromo, ale bez przesady. Zadowolenie nasze z siebie rosło niesamowicie. Już się widzieliśmy nad Morzem Czerwonym w Ejlacie, na mecie. Aż do pierwszych oczek z wodą. Wąskie, kręte wyschnięte koryto rzeki, pełne kamieni, dziur, skał. Do podnóża gór według przewodnika został już tylko 1 km a opis tego ostatniego fragmentu był bardzo lakoniczny więc nic nie wskazywało na nadchodzącą katastrofę.
I bum. Moje zdjęcia skończyły się w tej chwili, bo musiałam schować duży dyndający aparat, by nie przeszkadzał mi we wspinaczce, a także by go gdzieś nie rozwalić. P. miał łatwiej z tym swoim małym aparacikiem… Bo zaczęło się: skoki, przeskoki między wielkimi kamorami, omijanie jeziorek po ich dość śliskich obłych brzegach, wspinanie się na kolejne grzebienie skał. Szlak wytyczono tu dość luźno, tak mniej więcej, nie wskazywał utartej ścieżki, chyba chodziło o dowolność: jak masz ochotę to przepływaj to bajorko! Dzięki temu ciągle musiałam szukać drogi, czy się da, czy z plecakiem, czy zdejmujemy plecaki i sobie je podajemy. Rzeczywiście szliśmy bardzo, bardzo wolno, i szliśmy, i wydawało się, że ciągle jest tak daleko do ziemi ;). I zaczęło troszkę wiać…
Jak zostały nam już tylko widoczne trzy pola uchwytów to czuliśmy się jak zwycięzcy maratonu z przeszkodami. W końcu stanęliśmy u stóp gór Karbolet. Z 682 m n.p.m. do 340 m n.p.m. Niby niewysoko i niedaleko. Tyle że chyba dla ptaków, które sobie po prostu polecą! Przejście 1 km zajęło nam prawie dwie godziny. Całe szczęście, że ciągle było jasno.
Tyle, że zaczęło troszeczkę wiać. No może trochę bardziej niż troszeczkę, bo już w górze zwiało mi czapkę, całe szczęście nie do wody, i (P. kazał mi to dopisać) mój rycerz mi ją złapał i przyniósł 😉
Klimacik zrobił się troszeczkę zamglony, a dokładniej zapiaszczony. W nagrodę, albo bardziej za karę za to zadowolenie z siebie – burza piaskowa. Pierwsza w naszym życiu! Dobrze, że gdzieś tam kiedyś w jakimś filmie pokazano jak się podczas niej zachować;)
Opatuliliśmy się więc szczelnie tym co mieliśmy przed ziarenkami piasku…
Szkoda, że nie było na co/kogo napaść… Jakoś dotarliśmy do night campu, ale o rozbiciu namiotu, nie było mowy. Znaleźliśmy zagłębienie w ziemi, obudowaliśmy się wszystkim co udało nam się wypatrzeć i schowaliśmy w śpiworach. Wiatr świstał nad nami, w nocy tylko co jakiś czas sprawdzaliśmy czy nas za bardzo nie przysypało…
Około 4-tej nad ranem ucichło. Pospaliśmy prawie do 7. Ciągle nie było żadnego wiatru, wiec ruszyliśmy. Szczególnie, że dzień zapowiadał się naprawdę niewymagający. Równina Zin, dolina Zin i wyschnięte koryto rzeki Zin. Kilkanaście kilometrów po płaskim. Chyba wszystkim przed nami się nudziło podczas pokonywania tego odcinka, bo na paru arach gliniastej płaszczyzny, większość podpisała się przy użyciu kamieni. Było tez sporo różnych znaczków…
Mniej więcej w tym miejscu zaczęło wiać. Znów mocno , piaskiem po oczach . Czyli burze piaskowe to nie jednodniowe imprezy? Co rusz odkrywamy braki w geograficznym wykształceniu 😉
Niestety o tym, iż to najsilniejsze burze piaskowe w Izraelu w ciągu pięciu ostatnich lat, i to że później mają by deszcze, przeczytaliśmy dopiero w domu. Właśnie w tej chwili, gdy piszę tego posta (np. tu http://tvnmeteo.tvn24.pl/informacje-pogoda/swiat,27/izrael-burza-piaskowa-na-ladzie-kilkumetrowe-fale-na-morzu-to-nie-koniec-pogodowych-plag,157662,1,0.html). W takich momentach rozumiem, że smartfon i dostęp do internetu w czasie podróży może być przydatny 😉
Gdy dotarliśmy do naszego pola namiotowego, które wyglądało tak:
Nie było tu zbyt wielu zagłębień, by się schować. Postanowiliśmy pójść te 5,5 km dalej w bok od szlaku do Midreshet Ben Gurion (dosłownie mieścina nazywa się Uniwersytet Ben Guriona, bo znajduje się tu oddział uniwersytetu z Beer Szewy, badający rolnictwo na pustyni: Instytut Badań Pustynnych Jacoba Blausteina oraz Instytut Badawczy Ben Guriona). Trzeba było trochę podejść drogą szutrową na górę, a tam w końcu zobaczyliśmy budynki…
Jednak szlak, który udało nam się dojrzeć poprowadził nas naokoło, do głównej bramy. Dołożyliśmy więc jakieś 2 km (Wracająć na szlak dwa dni później odkryliśmy drogę na skróty, ale w tym zamgleniu niewiele było widać). Nawet sobie nie wyobrażacie jak cudownym prezentem był spory sklep, w którym od razu wydaliśmy masę pieniędzy na słodkości ;). We wsi było jednak drogo (290NIS za dwie osoby w czymś na kształt schroniska) a do Trail Angeli jakoś nie chciało nam się dzwonić więc poszliśmy na przystanek na głównej drodze i złapaliśmy stopa. W sumie to nawet nie zdążyliśmy machnąć, a już się zatrzymał Pan dostawca z DHL-u, który jechał do Mitzpe Ramon, gdzie wiedzieliśmy, że jest hostel. W samym Mitzpe trudno było się dowiedzieć, gdzie jest ten hostel, ulice z powody burzy były wyludnione , ale w końcu jakoś udało się tam dojść .. W środku Green Backpackers było ciepło, był dach i mili ludzie. To tu dowiedzieliśmy, że burza piaskowa potrwa jeszcze co najmniej jeden dzień. Zostaliśmy więc na dwie noce. W nocy wiało niesamowicie, ale tym razem nie miało to znaczenia ;).
Niewiele napiszę o kolejnym dniu, bo się po prostu byczyliśmy. I poszliśmy wcześnie spać. Bo autobus powrotny do Midreshet Ben Gurion startował spod hostelu o 5 rano. Gdy wstaliśmy było ciemno i wszyscy hostelowicze smacznie chrapali. W autobusie było pełno ludzi jadących do pracy (kierunek Beer Szewa). Dojechaliśmy do bram w pół godziny (szalony kierowca, ale w sumie ani gorszy ani lepszy od innych miejscowych, wszyscy ścinają zakręty, jadą nie tą stroną drogi lub środkiem, przekraczają prędkość, hamują w ostatniej chwili;)). Poszliśmy tym razem na skróty, szlakiem czerwonym, ku wschodowi słońca..
Ta góra z przedziałkiem pośrodku to nasze pierwsze wyzwanie. Ale zanim dotarliśmy do jej podnóża słońce wzeszło już pełną parą.
Szczycik nazywa się Hod Akev i ma zaledwie 576 m wysokości, ale podejście jest dość strome. Mimo iż z daleka wygląda jak udeptana ścieżka na klif. Było groźnie. A na płaszczyźnie klifu znajdowała się druga część góry, wyglądająca jak kopiec Kraka:
Widok “z czubka” był jak zwykle niesamowity, na Dolinę Zin, jak to z najwyższego punktu w okolicy. Podczas schodzenia spotkaliśmy grupę 50-kilkulatków atakujących szczyt z drugiej strony. W weekendy w Izraelu bardzo popularne jest wędrowanie po szlakach, krótszych lub dłuższych. Wielu w ten sposób przez lata kompletuje poszczególne odcinki Izraelskiego Szlaku, inni po prostu poznają w ten sposób kraj. Zazwyczaj w grupach związanych albo wspólną szkołą, służbą w tej samej jednostce w wojsku lub po prostu przyjaźnią, podjeżdżają gdzieś samochodem i przechodzą krótki odcinek. Wielu z nich było zachwyconych, że ktoś spoza granic ich kraju idzie całym szlakiem. I to z wielkim plecakiem i namiotem …
Z każdym krokiem robiło się bardziej zielono, doszliśmy do źródeł Ein Akev, najpierw dolnego, a później górnego.
W języku arabskim źródło to nosi nazwę ‘Um Ka’ab, co oznacza sprężynę z kamienia. Pobliskie skały są zbudowane z krzemienia (ciemne warstwy) i wapieni. Wapień przepuszcza wodę, krzemień ją zatrzymuje, i woda płynie warstwami, aż do brzegu kanionu i tam wystrzeliwuje, jak sprężyna. W zbiorniku tym woda występuje cały rok, jest jednak bardzo zimna i nie nadaje się do picia. Głębokość to podobno 23 stopy, jednakże P. choć miał ochotę to nie sprawdził, bo było tak cholernie zimno (Przez ciągle wiejący dość silny wiatr odczuwalna temperatura wynosiła około zera stopni), że nawet on nie chciał zostać moim bohaterem;). Na skale obok znajdowały się metalowe uchwyty, po których wydostaliśmy się na wyższą płaszczyznę.
W Nahal Akev i w górnym źródle też było trochę wody, jak to w zimie na pustyni. Doliną szliśmy w kierunku naszej pierwszej z nazwy prawdziwej oazy.
Nie, to jeszcze nie była oaza, to dopiero górne źródła Ein Akev z ich niesamowitymi wysokimi czasem na 10 metrów trawami . Do oazy było jeszcze pod górkę.
To nie fatamorgana, tam w dole widać pierwsze objawy zieleni. To nasza oaza Ein Shaviv. Po podejściu nieco bliżej okazałą się być trochę wysuszoną 😉
Oaza palmiasto – liściasta, z wodą ukrytą gdzieś pod powierzchnią. No i oczywiście od drugiej strony była możliwość podjechania tu samochodem z napędem 4×4. Momentami naprawdę w tym Izraelu zaczynamy się zastanawiać nad sensem chodzenia 😉 Ale całe szczęście SĄ takie miejsca, gdzie tylko na własnych nogach da się dotrzeć…
Cień drzew wykorzystaliśmy na zjedzenie obiadu (te trudne pytania – pita z serkiem czy z rybą;)).
Dłuższą chwilę szukaliśmy śladów wilków, lisów, koziorożców i gadów (to one zostawiają ślady?), które obiecywała nam nasza książka. Ale niestety nie znaleźliśmy się w gronie “If you are lucky”.
Zapewne nikogo nie zdziwi, iż następnie musieliśmy się wspiąć na klif o podobnej wysokości do tego, z którego właśnie zeszliśmy ;). i potem drogą szutrową iść i iść wzdłuż ropociągu biegnącego z Ejlatu do Aszkolonu, którego znaki na powierzchni odmierzały nam kolejne kilometry.
Generalnie, gdy uznaliśmy, że już idziemy za długo, a znaku pozwalającego nam rozbić namiot brak, to sami wybraliśmy miejsce, które nazwaliśmy polem namiotowym:
I w sumie dobrze zrobiliśmy, bo następnego dnia, tego night campu też nie znaleźliśmy. Następne 26 km miało doprowadzić nas do znanego nam już miejsca, w którym chowaliśmy się przed burzą piaskową, czyli miejscowości Mitzpe Ramon. Dzień według rozpiski miał być nudny i sumie taki był, bo tylko na samym początku zeszliśmy ostro do fajnego kanionu. Jak z westernów.
I to w Walentynki (taki amerykański dzień).
Miejsce to nazywa się Nahal Hava, ten małe żródełko to Hava Pits. Ściany są wysokie na 50 metrów i w kanionie jest zimno, nawet latem. Sam wodospad jest wysoki na 25 metrów (w tym momencie suchy wodospad).
Potem pozostało nam się już tylko jakoś wygrzebać w górę i …20 km drogą szutrową…
Na 9 km, na skrzyżowaniu szlaków P. zostawił mnie z naszym dobytkiem, a sam skoczył kilkaset metrów w blok zobaczyć ruiny Mezad Mahmal. Forteca ta stanowiła schronie dla kupców wędrujących Szlakiem Kadzidlanym. Szlak przypraw / kadzidlany składał się z sieci połączonych dróg, wzdłuż których znajdowały się przystanki dla wędrowców, którzy podążali z świata śródziemnomorskich portów przez Levant i Egipt do Indii. Handel ten kwitł najbardziej w III-II wieku p.n.e. Szlakiem przewożono arabską mirę i kadzidło, przyprawy z Indii, heban, jedwab i drogie materiały, skóry i złoto oraz rzadkie afrykańskie drewno. Właśnie w tym miejscu, gdzie znajdują się ruiny Mezad Mahmal kupcy wspinali się po klifie na krawędź krateru Ramon w górę i byli łatwym celem dla złodziei i stąd lokalizacja tej fortyfikacji
I tak dotarliśmy do brzegu Krateru Ramon (Makhtesh Ramon), największego na świecie powstałego w wyniku erozji krateru. Jest on długi na 40 km, prawie 10 km szeroki w najszerszym miejscu, a w najniższym miejscu dno znajduje się na głębokości 400 metrów. Sama nazwa wzięła się od arabskiego słowa Raman oznaczającego Rzymian, którzy wędrowali biegnącym tędy, już wspominanym przeze mnie Szlakiem Przypraw / Kadzidlanym.
Nie jest to mój ulubiony krater (jeśli można to określać w takich kategoriach), bo nie można go ogarnąć spojrzeniem. Te wcześniejsze, mniejsze dawały lepszy ogląd sytuacji. Widoczność krawędzi dookoła krateru pozwalała łatwiej wyobrazić sobie całość tej formacji . No ale to jest Makhtesh Ramon, najpopularniejsze miejsce na całym Negevie. I najlepiej opisane, z mnóstwem krótszych i dłuższych szlaków. Ale o tym napiszę na początku następnego postu. Dziś tylko dojdziemy drogą szutrową do jedynej osady na jego krawędzi (a to naprawdę bywa trudne, jak non stop mijają się samochody pełne uśmiechniętych pachnących ludzi), rozbijemy namiot w parku i pójdziemy na stację benzynową na grzane kanapki z serem i bakłażanem. A należy się!
Do zobaczenia w Ramon 😉
w poprzednim odcinku w następnym odcinku
INFORMACJE:
Dzień 38 Oron – Mador NC 18 km
czas przejścia 6-16
UWAGA ! Mador night camp znajduje się trochę w innym miejscu niż zaznaczono na mapie w przewodniku. Kiedy szlak dochodzi do drogi szutrowej ( i skręca w prawo wg mapy do NC ) trzeba pójść kilkadziesiąt metrów lewo, dużo płaska powierzchnia ze znakiem campu)
woda w Oron
w Mador leżały dwie pełne butelki wody z wypisanym na kamieniu “do wzięcia” po hebrajsku – ktoś nam potem przetłumaczył ze zdjęcia;)
Dzień 39 Mador ND – Midreshet Ben Gurion 23 km
czas przejścia 7-14.30
Akev night camp przy drodze, dobrze oznakowany tablicą i otoczony dużymi kamieniami
w Midreshet Ben Gurion (5,5 km drogą w bok od szlaku i NC ) znajduje się duży sklep spożywczo – przemysłowy, sklep outdoorowy, wypożyczalnia rowerów i organizator wycieczek, Field School (drogi, 290 NIS za dwie osoby ze śniadaniem) oraz Terenowa Stacja BAdawcza SPNI- z mapkami i różnymi sprzętami turystycznymi, mają też lody, centrum to znajduje się po prawej stronie od głównej bramy wjazdowej
oczywiście jest tu woda
Dzień 40 leżakowanie w Mitzpe Ramon
Dzień 41 Midreshet Ben Gurion – Hava NC 28 km
czas przejścia 5.30 -15.30
nie mamy bladego pojęcia gdzie jest night camp Hava
Dzień 42 Hava NC – Mitzpe Ramon 26 km
czas przejścia 7.40-16.30
W Mitzpe Ramon można legalnie rozbić namiot w parku (nazywanym tu lasem ) tuż przy stacji benzynowej . W parku są krany z wodą i toalety. Do najtańszego supermarketu jest stąd jakieś 100 metrów
Co za fantastyczny trekking! I jakie widoki! Szkoda tylko, że ta burza piaskowa Wam się tam przytrafiła 🙁
PS. Potwierdzam, gady zostawiają ślady! Napatrzyliśmy się na nie trochę w Stanach na pustyniach:))))
Moje kochane Wapniaki 🙂 super fotorelacja i opis! Jak zwykle podziwiam Was !!!
niesamowita relacja, zdjęcia przepiękne. Podziwiam Waszą odwagę, bo ja bym sobie tam ze 100 razy nogi połamała 😉
Zaintrygowaliście mnie tymi śladami, szkoda że się nie udało. Taki ślad węża musi wygladać jak… serpentyna? 🙂
O jaaa, czy jesteście świadomi jakie cuda geologiczne oglądaliście? Powierzchnie zmywu, speneplenizowane powierchnie abrazyjne, tektonikę postdepozycyjną? 🙂
Pozdrawiam, geolog
No właśnie jakby brakuje nam tej wiedzy okrutnie, czuliśmy, że geolog zapewne bawiłby się znacznie ale to znacznie lepiej 😉