Świadomość tego, że zostały nam już tylko dwa dni do końca, do wymarzonej mety, dodawały nam skrzydeł. Plecaki przestały tak ciążyć (fakt, ze jedzenia w nich już praktycznie nie było, wody też mniej), nogi jakieś takie wyrobione. I już nie wkurzał tak fakt, że w szerokim korycie wyschniętej rzeki co rusz gubiliśmy szlak. A raczej szukaliśmy jego szczątkowego oznakowania, bo gubić nie było co.

Israel National Trail
Nahal Raham

Tradycyjnie po szerokiej dolinie wchodzimy do węższego kanionu, którym pniemy się w górę. Po drodze mieliśmy minąć jeziorka z wodą, ale zdążyły już wyschnąć, więc przeszliśmy “suchą stopą” tym razem i dotarliśmy na szczyt góry Ma’ale Amran (585m n.p.m.), z której po zobaczyliśmy Morze Czerwone i Ejlat. Czyli naszą metę.

 

 

 

 

Na górze spotkaliśmy trzech młodych chłopaków z wielką mapą, jakby zagubionych – zapytali o jeziorka z wodą, gdzie są, ale nie byli przekonani co do tego, czy chcą tam iść… Ostatecznie poszli na najbliższe wzniesienie, może chcieli z góry zobaczyć trasę? Któż to wie… Dalej było standardowo – jak się wespniesz to potem musisz zejść w dół. I nas to czekało: ponad trzy kilometrowe zejście. Ale za to z jakim widokiem (nawet nasz przewodnik przestrzegał: “zobaczysz Czerwone Morze, Ejlat i Akabę, twoje serce może podskakiwać z radości, ale hej! stop! Przed tobą jeszcze 1,5-2 dni marszu, opuść wzrok na szlak w dół, bo inaczej znajdziesz się w Ejlacie jeszcze tej nocy (w szpitalu)”, sugestywnie, uwielbiam te momenty w naszej książce.

 

 

Zeszliśmy do Nahal Amir, do stóp czerwono – żółtego klifu, gdzie Piotruś Odkrywca udał się na zgłębianie nowo tworzących się kanionów. Niestety ani za naszego życia, ani kilka wieków później raczej kanionik ten nie dostanie swojej własnej nazwy, bo nie zdąży wystarczająco się powiększyć 😉

Słońce stało wysoko w zenicie, a my przekraczaliśmy kolejną bezdrzewną dolinę. Upał nie do wytrzymania. Każdy skrawek cienia dawał niewypowiedzianą ulgę. Albo skały i cień pod nimi.

 

 

Aż dotarliśmy do Kanionu Shehoret , u wrót którego natknęliśmy się na sporo zaparkowanych samochodów – do tego miejsca można dojechać szutrową drogą i później pomaszerować pieszo szlakiem. Miejscowi muszą być pełni ufności w stan tych skalnych pionowych ścian. Dla mnie wyglądały tak krucho, jakby za chwilę miały się jakąś taflą osunąć…

Kanion ten ma wysokie ciemne granitowe ściany i gdy zakręca w odpowiednią stronę, czyli w lewo na południe to daje sporo cienia. Co chwilę wspinaliśmy się z trudem po suchych, często dość wysokich, wodospadach Minęliśmy nawet rodzinkę z małymi dziećmi – dzieci hasały po skałach, rodzice robili im zdjęcia. Sielanka. No prawie. Momentami trzeba było naprawdę się postarać, by się wspiąć po gładkich wyślizganych tysiącami tyłków skałach. Jedna rodzinka, która szła w przeciwnym do naszego kierunku, wysyłała przodem pana, który później służył paniom za schodki (jego barki, ręce, kolana;). Przełęcz, do której dotarliśmy po jakiejś godzinie, zaserwowała nam kolejne spektakularne widoki.

 

 

 

 

 

 

W dolinie przewodnik doradzał zrobienie sobie małej wycieczki do Zagubionego Kanionu (Lost Canyon, גיא אבוד ), ale było tak upalnie, że stwierdziliśmy, że jak zagubiony, to go nie znajdziemy, a widzieliśmy już tyle innych … 😉 Ach to zblazowane lenistwo! Szczególnie, że kolejne pięć kilometrów prowadziło nas przez kolejne doliny i koryta wyschniętych rzek. Minęliśmy całe tabuny wędrujących grup, i tych na południe, i tych na północ. Był weekend i było ciepło – spełnione dwa warunki, w których Izraelczycy ruszają na wędrówki. Jedna z nich wędrowała Izraelskim Szlakiem Narodowym już 10 lat, po prostu co jakiś czas w weekendy pokonywali trasę w kilkunastokilometrowych odcinkach. Szli kawałek z nami. W końcu dotarliśmy do Ein Netafim, źródeł, w których woda miała się utrzymywać według naszego przewodnika cały rok. Niestety nie było jej za wiele, jedynie mchy wskazywały na wilgotność. Za to znaleźliśmy tam rozwalony samochód. Najprawdopodobniej spadł z góry, z klifu. Spotkani tam rosyjscy Żydzi stwierdzili, że to raczej samochód kradziony, który po zabawach zrzucono w dół. Super, kupa złomu rezerwacie (cały czas idziemy przez Eilat Massif Reserve).

Teraz już tylko musieliśmy bokiem wydrapać się na klif. Przez szczelinę. Przez bardzo wąską szczelinę. Tak wąską, że nie mieściliśmy się w niej z plecakami. Trzeba było je zdjąć i sobie podawać. Szczególnie w jej dolnej części, bo górnej ja już się zmieściłam z plecakiem. Fajnie, że było tu sporo metalowych uchwytów i poręcz na górze. Jeśli ktoś wędruje samotnie to chyba musi rozebrać swój bagaż na części pierwsze i wynieść go na górę w częściach. Na zdjęciach wystąpi tyłek, ostrzegam wrażliwych 😉

 

 

 

Na górze (tuż pod szczytem Mt. Yehoram, 680 m n.p.m.) czekała nas krótka wędrówka drogą szutrową do asfaltu, przy którym znajdował się wojskowy posterunek  (granica z Egiptem tuż za rogiem). Niedaleko powinien znajdować się nasz night camp. No ale że nie mieliśmy już praktycznie ani grama jedzenia postanowiliśmy złapać stopa do Ejlatu na zakupy i jeszcze dziś stamtąd wrócić. To był najbardziej kosmiczny stop w moim życiu. Czysty ładny samochód z pachnącą parą ludzi niemówiących w żadnym ze znanych nam języków. Gdy wkładaliśmy nasze plecaki do ich bagażnika pan nieznacznie skrzywił się widząc ich stan, ale jakoś przetrwał. Wsiedliśmy. Pan włączył bardzo głośno muzykę do baletu Jezioro Łabędzie i z gracją ruszył płynnie pokonując serpentyny wśród skał. W tym samym czasie pani nagrywała filmik z muzyką w tle. Przeżycie nie do opisania, szczególnie ze względu na te zakręty, skały i widok w dali na morze… Wow.
Aż głupio było tak zwyczajnie wysiąść i pójść kupić sobie żarło.
No ale… Te lody, te serki i czekoladki… Załadowaliśmy się jedzeniem na ten jeden dzień, przeszliśmy kawał Ejlatu na piechotę, by wrócić do drogi na górę. Zrobiło się już ciemno i nikt nie jechał w naszą stronę. Absolutnie ani jeden samochód. A jak już przyjechał to nas od razu zabrał. Jechali na to samo pole namiotowe co my, podobno chłopak spędził tu kilka miesięcy w jednostce wojskowej, ale jakoś nie znał terenu i zjechali za wcześnie z drogi, na inne pole. Było późno więc my też zrezygnowaliśmy z dalszego łapania okazji i rozbiliśmy się. To tu straciliśmy drugą matkę do spania (pierwsza zaczęła po prostu przeciekać wcześniej, tę zamaszystym ruchem zahaczyliśmy o ostre gałęzie drzewa akacjowego i rozdarliśmy).
Wieje. Wstajemy dość wcześnie i idziemy łapać stopa dalej. Co wygląda tak:

Minął nas 1 (słownie: jeden) rowerzysta. A potem nadjechał samochód z Nowozelandczykiem i wielkim psem w środku. Jechali podglądać ptaki. W kilka minut byliśmy na szlaku. Ostatnie 13 km szlaku. Trzynaście kilometrów do końca. Chciałoby się powtarzać te liczby bez końca. Ostatni dzień.
Bardzo wieje z rana, ale my całe szczęście zaczynamy od schodzenia, najpierw ścieżynkami, aż w końcu szczeliną, w której na jej całej długości zamontowano barierkę (bardziej pomocne dla tych wchodzących, ale i schodząc miło jest mieć się czego złapać). Ten odcinek naszego szlaku jest bardzo popularny wśród miejscowych turystów, dlatego tez zabezpieczeń było więcej niż wcześniej. Jak dla mnie bomba.

W dole droga  wojskowa  , na granicy Z Egiptem

 

 

 

 

 

Dolinę przecinała wojskowa droga, po której poruszają się patrole wojskowe pilnujące granicy z Egiptem. My weszliśmy do przepięknego kanionu w Nahal Gishron:

 

 

Zaraz za nim znaleźliśmy się w miejscu, w którym byliśmy rok wcześniej. Po wspięciu się na Klify Gishrona wiedzieliśmy już co nas czeka przez ostatnie 7 kilometrów do Ejlatu. Bułka z masłem.

 

Tak, na szczycie natknęliśmy się na szalonych górskich rowerzystów, którzy dojechali tu od innej strony niż my, ale teraz przynajmniej częściowo podążali naszą ścieżynką. Czasem rower wisiał nad przepaścią, brrr 😉

 

Eilat Mountains Israel

 

Wspięliśmy się na Górę Zefahot, ostatnie wzniesienie na naszej drodze, ze szczytu widać było Ejlat i Morze Czerwone jak na dłoni. W sumie nieważne jaki byłby to widok, dla nas ważne było, że dotarliśmy do końca. Za pół kilometra,  i to w dół znajduje się nasza meta. Dalej już nie idziemy!

Eilat Mountains, Israel

 

Eilat

 

Izraelski Szlak Narodowy

Niestety nie było balonów, trąb ani konfetti, ba, nie było nawet wyraźnego zakończenia szlaku. Wręcz kończył się w środku niczego, na tyłach klubu nurkowego, pełnego śmieci. Oto ostatni znak na szlaku:

Izraelski Szlak Narodowy

Całe szczęście na froncie klubu był sklep, z lodami i zimnym piwem, więc poświętowaliśmy po swojemu. A potem rozbiliśmy namiot na darmowej plaży … Ale o tym w kolejnym poście o Ejlacie.
Rano, jak zwykle przez te wszystkie dni przed szóstą, obudziło nas wschodzące słońce. Tym razem nie musieliśmy nigdzie iść …

wschód słońca Izrael

Statystyki:

trasa: Kibuc Dan – Eilat
odległość:1022 km
49 dni marszu
7 dni postojów, bardziej lub mniej zamierzonych
dwoje ludzi
2 plecaki, 2 kapelusze, 4 kijki, 3 pary zużytych butów, trzy namioty (łamane po drodze), spodnie wyrzucone 2 sztuki, niezliczone ilości wody i czekolad 😉

W poprzednim odcinku



PRAKTYCZNIE:

Dzień 55 Raham Etek NC – Yeroham NC 23 km
czas przejścia 6- 14
Jak komuś się nie chce można sobie darować kilometr w bok ze szlaku do Yeroham NC i rozbić się przy drodze obok posterunku wojskowego. W razie potrzeby żołnierze poratują też wodą

Dzień 56 Yeroham NC – Ejlat Almong Beach 14 km
czas przejścia: 6.30-13
Nocleg: plaża Almong Beach (po dojściu szlaku do drogi asfaltowej biegnącej do przejścia granicznego z Egiptem w Tabie, skręcamy w prawo, po jakiś 400 m dojdziemy do plaży, na której na pewno będzie mnóstwo namiotów, znajdują się tu krany z wodą, w knajpie obok toalety i prysznice z zimną wodą)
Sklep zaraz przy końcu szlaku czynny codziennie chyba 7-22.